Nadszedł do mnie pocztą mejlową kapitalny tekst, który stanowi ważny jak sądzę komentarz do trwającej właśnie chryi wokół trybunału konstytucyjnego [ celowo pisane małą literą ], stąd postanowiłem spopularyzować go choćby w skromnym wymiarze na jaki pozwala zasięg niniejszego bloga. Szczególnie cenne w poniższym artykule, iż autor wychodzi poza plemienną wojnę zwalczających się stronnictw politycznych i towarzyszącą im małpię orkiestrę partyjnych agitpropów sięgając głębiej samej natury stanowienia prawa i sensu konstytucji [ idzie o to czy mają one jedynie być pałką do okładania przeciwników i użytecznym narzędziem sprawowania hegemonii w rękach tej czy innej frakcji klasy pasożytniczej tak świetnie zdiagnozowanej przez Bartłomieja Radziejewskiego czy też służyć czemuś więcej i bardziej istotnemu jak np. dobro publiczne - kto tym pojęciem dziś operuje traktując je serio ? ], nie mówiąc już o lekkim ironicznym stylu w jakim ujmuje te niełatwe przecież zagadnienia a to sztuka nie lada - oceńcie sami :
Waldemar Korczyński
''Dla kogo nowa Konstytucja ?''
Fajnie jest! Mniej i bardziej uczeni prawnicy i politycy od kilku dni dyskutują, czy lepiej jest postanowienia Trybunału Konstytucyjnego olać, czy zgodzić się by orzekał on we własnej sprawie. I na dziś nie ma dobrego sposobu na ustalenie kto ma rację. Ja od lat paru pisuję teksty o konieczności rozstrzygania takich sporów poprzez ustalenie, że prawnicy powinni posługiwać się zwykłą logiką, ale nikt chyba nie brał tego poważnie. Wątpię zresztą by głos osobnika mojego pokroju i stopnia znaczenia w polskiej rzeczywistości, do jakiegokolwiek decydenta docierał. Kilka miesięcy temu napisałem kolejny tekst o wyższości rozumowań logicznych nad autorytetami („Łatwy sposób na poprawę władzy sądowniczej”, zob.np. portal wiadomości24, niepoprawni lub aferyibezprawie). W najczarniejszych snach nie oczekiwałem wówczas, że życie dopisze temu artykułowi tak komiczną ilustrację. Mamy oto sytuację gdy jedni uważają, że prawo narusza Prezydent RP, a drudzy, że Trybunał. Jakby nie kombinować chodzi o najwyższe organy Państwa. Komentarzy jest mnóstwo. Paweł Kukiz np. dość przytomnie zauważył, że „Konstytucja jest mdła”, bo na jej podstawie sporu tego rozstrzygnąć nie można. Nie wiem o czym myślał, ale faktem jest, że bardzo mało problemów prawnych można dziś jednoznacznie rozstrzygnąć. Rzecz w tym, iż rozstrzygnięcia takie zapadają na zasadzie uznawania rangi autorytetów : jak my uznajemy, że Kowalski jest „nasz”, a Nowak jest „onych”, to wiadomo, że Kowalski jest mądry, a Nowak głupi i w związku z tym to my mamy rację. „Oni” są oczywiście dokładnie przeciwnego zdania, co pozwala zarabiać dziennikarzom i komentatorom, a zwykłym ludziom umożliwia słuchanie z otwartą gębą ich uczonych sporów z których nic nie kumają. No i tu pojawiają się dwa pytania.
1. Czy da się tak zrobić, by zwykły, szary obywatel dysponował sposobem sprawdzenia, kto w takim sporze ma rację?
2. Czy gdyby obywatel taki sposób miał, to chciałby z niego skorzystać?
Odpowiedź na pierwsze pytanie jest pozytywna. Gdyby Konstytucja nie była „mdła”, to sposób taki by istniał. Należałoby wziąć studenta jakiegoś rozsądnego kierunku (np. fizyka, matematyka), postawić mu flachę i posadzić go przy komputerze by sprawdził, co też ci uczeni prawnicy wygadują. Jakby mu dać na początek małego kielicha (by się za szybko nie opił), to za kilka(naście?) minut wyprodukowałby jasną odpowiedź. I każdy taki student podałby dokładnie tę samą odpowiedź. Jakby kto miał więcej forsy to mógłby za to samo zapłacić np. jakiemuś profesorowi i miałby to samo, ale drożej, co pewnie podniosłoby rangę odpowiedzi. O tym właśnie pisałem we wspomnianym wyżej tekście. Odpowiedź na drugie pytanie już taka prosta nie jest. Przyczyn jest wiele, a ten tekst jest o jednej z nich.
O co chodzi. Twórcy projektu nowej Konstytucji jeszcze przed pracami nad samym projektem zechcą sobie pewnie odpowiedzieć na mnóstwo pytań o to jaka i dla kogo ta Konstytucja ma być i jakie ma chronić wartości. Pierwsze pytanie (jaka?) jest wdzięcznym tematem sporów rozmaitych uczonych „konstytucjonalistów”. Uczeni ci, jeśli nawet usłyszą czasem głosy zwykłych obywateli, to ich (tych obywateli) wnioski opatrują tyloma komentarzami, że nawet Bismarck swoim powiedzeniem (84 Professoren, Vaterland du bist verloren, tj. w wolnym tłumaczeniu „(Opinie) 84 profesorów zgubią ojczyznę”) im nie podskoczy. Ja chętnie te opinie kiedyś skomentuję, ale dziś chciałbym zasygnalizować niektóre aspekty drugiego i trzeciego pytania; „Dla kogo ta Konstytucja i jakie ma chronić wartości?”. W mojej opinii Konstytucja tworzona będzie być może i dla ludzi, ale przy ich obojętnej, a często nieżyczliwej postawie. Nie można wykluczyć sytuacji, gdy będzie ona pisana w jakimś sensie „wbrew” oczekiwaniom obywateli, którzy potrzeby jej istnienia nie czują i nie bardzo wiedzą komu i do czego ma toto służyć.
Państwo jako wartość. Wśród wartości chronionych przez znane konstytucje poczesne miejsce zajmuje - rozumiane jako spajająca i organizująca pewną grupę ludzi instytucja - Państwo. Tzw. demokratycznym, nowoczesnym i niepodległym, Państwem cieszyliśmy się w porównaniu do takich np. Anglików raczej krótko. Być może to, a może też jakieś cechy narodowe, spowodowały, że nasze pojęcie Państwa bywa trochę inne niż np. wspomnianego Anglika. My chyba albo „bronimy Państwa do krwi ostatniej” jak w roku 1939, albo usiłujemy je wykiwać jak w czasach PRL-u. Obie postawy były, niestety, usprawiedliwione. Dziś Państwo Polskie jest raczej bezpieczne i w jakimś sensie „nasze”, więc warto by może zobaczyć je jako instytucję, która coś nam gwarantuje, a nie tylko wymaga oddawania za nią życia. We współczesnym świecie tak się Państwo zazwyczaj postrzega.
Autorytet Państwa autorytetem jego funkcjonariuszy? No i ja myślę, że takim podstawowym warunkiem sensownych oczekiwań obywatela pod adresem Państwa jest oparty o kwalifikacje i wysoką etykę autorytet jego reprezentantów. Warto może przypomnieć, że w Polsce międzywojennej obowiązywał bardzo surowy kodeks etyczny funkcjonariuszy państwowych przewidujący np. za niektóre przypadki korupcji karę śmierci, Nie uchroniło to Polski przed wrześniowa katastrofą, a Dołęgi-Mostowicza przed pobiciem przez ówczesne elity, ale generalnie ludzie tamto Państwo cenili chyba bardziej niż współcześni Polacy naszą Rzeczpospolitą. Można dyskutować wiele relacji obywatel – Państwo, ale ich praktyczny wymiar zawsze dotyczy również stosunków międzyludzkich na linii obywatel – funkcjonariusz Państwa.
Chamstwo Państwowe. Ten tekst jest o czymś rzadko wspominanym, co jednak leży chyba u samych podstaw złej kondycji naszego Państwa; o powszechnie akceptowanym chamstwie tego Państwa w stosunku do swych obywateli. Ja na dziś nie wiem jak nowa Konstytucja ma się do tego odnosić, ale w moim odczuciu ani ograniczenie immunitetów, ani żadne zaostrzanie kar za przekroczenie przez funkcjonariuszy Państwowych ich uprawnień niczego nie zmieni. Tu potrzebne jest uświadomienie obywatelowi, że to nowe Państwo jest również dla niego i powinno go szanować w co najmniej takim stopniu jak samo szacunku oczekuje. To trochę tak jak zmiana PRL-owskiej milicji w policję od której niektórzy ludzie już uprzejmości oczekują. W mojej opinii w stosunku do Państwa takich społecznych oczekiwań jeszcze nie ma. I boję się, że jeśli prawa do takich oczekiwań nie wyartykułuje się wyraźnie, to zawsze znajdziemy cwaniaczka, który co innego powie oficjalnie, a co innego przy wódce lub chama, który wykorzysta Państwo do leczenia swych kompleksów.
Chamstwo niejedno ma imię. Ponieważ chamstwo rozumiane bywa różnie, więc warto chyba wrócić na chwilę do Biblii i przypomnieć, że Cham był jednym z synów Noego. Ujrzał on (ten Cham) swego ojca w krępującej sytuacji (Biblia mówi, że „ujrzał jego nagość”) i zamiast ojca okryć naśmiewał się z niego. Inni synowie Noego okryli ojca, by nagość jego nie była widoczna. To ten klasyczny, „bibilijny”, rodzaj chamstwa : bezinteresowna uciecha z poniżenia innego człowieka, lekceważenie go, postawienie w niekomfortowej sytuacji, utrudnienie mu życia lub nieudzielenie niekosztownej, łatwej do wykonania, pomocy. Najbardziej chyba jaskrawym typem tego chamstwa jest naigrywanie się z będącego w „śmiesznej” sytuacji człowieka, który nie może się bronić. Tak nabijały się kiedyś z chorej kobiety studentki pielęgniarstwa. Wśród funkcjonariuszy UB popularne były dowcipy z przesłuchiwanych, a jeszcze niedawno bywało, że tzw. normalni ludzie rechotali na widok chorego na Parkinsona. Drugi, bardziej może współczesny rodzaj chamstwa wyrazić można znanym powiedzeniem, że „człowiek cywilizowany, jak kogoś kopnie, to przeprosi, a kulturalny nie kopnie”. Tu chodzi o brak empatii, dostrzeżenia wyrządzonej innej osobie krzywdy i wyrażenia z tego tytułu żalu. To podejście pozwala chamstwo niejako stopniować; pierwszy stopień, to nieprzepraszanie za popełnione błędy, drugi, to błędów tych popełnianie, ale z ewentualnymi przeprosinami. Błędy te muszą być jednak niezamierzone (jak wszystkie błędy, co odróżnia je od intencjonalnych win), więc również, jak śmiech syna Noego, bezinteresowne. Nie jest więc chamstwem np. zabicie z chęci zysku (bo nie jest bezinteresowne) ani odmowa narażanie własnego życia dla ratowania innego człowieka (bo nie jest niekosztowna). Jest jednak chamstwem (tego „lżejszego” rodzaju) ochlapanie przez kierowcę stojącego przy krawężniku człowieka. Innym typem chamstwa, nazywanym często arogancją, jest ignorowanie możliwych odczuć ludzi w jakimś sensie gorzej niż cham usytuowanych. Od poprzedniego rodzaju różni się to tym, że postępowanie chama jest jak najbardziej zamierzone, że zdaje on sobie sprawę, iż wyrządza komuś krzywdę, ale niewiele go to obchodzi, bo pokrzywdzony nie może mu ”podskoczyć”. W tym przypadku cham może odnieść ze swych działań korzyść, ale jest ona w stosunku do krzywdy ofiary niewspółmiernie mała. Takim chamem jest np. szef przetrzymujący po godzinach sekretarkę po to tylko by zrobiła mu kawę, którą mógłby też zrobić sam czy „mięśniak” wciskający się w sklepie w kolejkę starszych ludzi. Za chama wypada jednak uznać i faceta traktującego innych jak głupków i „wciskającego” im brednie z wysokości swego autorytetu. Takie podejście do ludu typowe jest dla polityków i np. tzw. uczonych. Wszystkie typy chamstwa spotykamy równie często jak wirusy grypy w okresie jesienno-zimowym. I podobnie jak te wirusy jest chamstwo zaczynem choroby całego społeczeństwa. Nie wiadomo czy nie gorszej niż grypa, bo w zasadzie bezobjawowej. To prowadząca do dysfunkcyji prawa tolerancja społeczna dla zachowań, przynajmniej z pozoru, zgodnych z prawem, jednak całkowicie przeczących jego duchowi ustawiającemu każdy rodzaj władzy w roli sługi społeczeństwa. Społeczeństwa obywatelskiego, oczywiście.
Z życia wzięte. Nie pretendując do wyczerpania nawet ułamka promila przykładów patologii pozwolę sobie zwrócić uwagę na pewne typowe z nich, które powszechnie akceptujemy. Z opiniami na temat tzw. etyki funkcjonariuszy państwowych stykałem się często. Niżej kilka przykładów. Zacznijmy od wymiaru sprawiedliwości.
1. W latach osiemdziesiątych pijany sędzia wjechał samochodem w płot. Szkody były niewielkie, sędzia za wszystko zapłacił i poniósł karę za jazdę po spożyciu. Nałgał jednak że nawalił się jakimiś produktami zawierającymi alkohol (chyba cukierkami ), a nie zwykłą gorzałą. Okazało się, że jechał akurat z wesela gdzie przy świadkach chlał gorzałę właśnie. I nikt go za to łgarstwo nie ukarał, bo, jeśli dobrze zrozumiałem, jako oskarżony miał prawo tak się właśnie bronić. Nikt nie podnosił że sędzia – jako funkcjonariusz Państwa – nie powinien kłamać nawet w obronie własnej bo naraża na szwank jego (Państwa) autorytet.
2. Przedsiębiorca, któremu komornik znacznie zaniżył wartość zajętego majątku, a sąd wyrok "przyklepał” napisał do Ministra Sprawiedliwości na sędzię skargę zawierającą określenie „cechy korupcji” (lub podobne, dokładnie nie pamiętam). Przedsiębiorca oskarżony został przez prokuraturę (sic!) o przestępstwo z art. 212 tj. o pomówienie. Sąd pierwszej instancji skazał go na karę grzywny, a drugiej uniewinnił. Na procesie tym byłem tzw. mężem zaufania (bo rozprawy były niejawne!) i w przerwie jednej z rozpraw poradziłem oskarżonemu by spytał o dowody popełnienia przestępstwa, co tenże uczynił. Po krótkiej konsternacji prokurator oświadczył, że „dowody są w aktach sprawy”, ale ani on ani sędzia konkretów nie podali żadnych. Nie podano w szczególności, kto mianowicie pomówił, czyli upublicznił podnoszone przez oskarżonego zarzuty. Oskarżony pisał o tym tylko do Ministra i nie upoważniał go (Ministra) do ich upubliczniania. Jeśli więc szukać winnego pomówienia to raczej w Ministerstwie, a nie w osobie oskarżonego. Podobnie komiczną sytuację znam ze sprawy adwokata pozywającego swą klientkę o to, iż ta poskarżyła się na niego w Naczelnej Radzie Adwokackiej. Idąc tropem rozumowania naszej prokuratury i tego adwokata należałoby karać np. ludzi składających odwołania od wyroku sądu, bo pomawiają oni ten sąd o niesprawiedliwe orzeczenie. W obu tych sprawach główny problem upatruję nie w zachowaniu oskarżycieli czy sądów (które nie powinny tych „aktów oskarżenia” przyjmować), ale w postawie oskarżonych. Oboje uznawali za normalne, że muszą się bronić i nie dostrzegali chamskiej postawy Państwa, które posadziło ich na ławie oskarżonych i ani myślało ich za to przeprosić czy zadośćuczynić im za to finansowo.
3. Kilka dni temu przeczytałem w gazecie o sędzi, który po pijaku spowodował wypadek, a winę usiłował zwalić na kogoś innego twierdząc, że to nie on prowadził. Miał pecha, bo byli akurat świadkowie, którzy widzieli go gramolącego się z miejsca kierowcy. Wszyscy moi znajomi byli oburzeni, że się uchlał (nie wiem czemu sędziemu nie wolno, ale ludzie tak uważają), a nikt nie dostrzegał ześwinienia autorytetu Państwa poprzez kłamstwo jego funkcjonariusza.
4. Jeden z członków zespołu ds. prac nad nową Konstytucją (nie ujawniam nazwiska, bo nie wiem czy sobie tego życzy) ma bogate doświadczenia w kontaktach z sądami i sporą znajomość spraw sądowych innych ludzi. Ale nawet on wydawał się zaskoczony, gdy Sąd Najwyższy „zmienił” mu nazwisko i płeć, a potem napisał, że była to „oczywista pomyłka”. Nie pamiętam już czy został przeproszony, ale do dziś nie kumam dlaczego ta pomyłka była „oczywista”. Normalnie za „oczywiste” uważa się stwierdzenia, których dowód ma zerową długość (czyli nie wymagające dowodu), a tego rodzaju pomyłka uzasadnienia („dowodu”) jak najbardziej wymaga. Chyba, że takie pomyłki są w SN normą. Wtedy jednak za oczywiste należałoby uznać np. skazanie jakiegoś Bogu ducha winnego Nowaka zamiast Kowalskiego, który zakosił milion złociszów. Być może oczywistością tej pomyłki zainspirował się komornik, który (gdzieś pod Łodzią chyba) zajął człowiekowi traktor za długi sąsiada. Mnie też Sąd Rejonowy w Kielcach zmienił nazwisko (starał się chyba mniej niż SN, bo płeć pozostawił) i coś tam jeszcze nabredził, a na moje przypomnienie jak się nazywam, napisał, że wprawdzie w piśmie do mnie zaszła pomyłka, ale w aktach sprawy wszystko jest OK. Ja myślałem, że dostałem kopię pisma z akt sprawy właśnie (tak chyba stanowi prawo), a tu okazuje się, że ktoś specjalnie dla mnie wygenerował pismo z bykiem. Jeśli sąd nie ma żadnego ekstra specjalisty do pisania takich pism z bykami, to ich produkowanie może być jednym z powodów tak długiego procedowania (fajne słowo, prawda?) spraw za które od lat gani nas jakiś europejski trybunał (chyba nawet Polska płaciła za to jakieś kary). Za „byka” w oficjalnym sądowym piśmie nikt mnie nie przeprosił, ale za to SR w Kielcach nie brał przykładu z SN, bo nie napisał, że „byk” był oczywisty. Oczywistym jednak dla prawie wszystkich znajomych było, że nie mam racji i robię „z igły widły”. I ta właśnie społeczna akceptacja lekceważenia obywatela przez Państwo najbardziej mnie niepokoi.
5. Nie wiem jak wygląda to dziś, ale jeszcze kilka lat temu w przypadku kwestionowania przez stronę postępowania protokołu sprawy niektóre sądy przywoływały „zeznania protokolanta”. Protokolant taki uczestniczy w wokandzie zawierającej kilka spraw, siedzi w tym samym miejscu przez wiele niekiedy godzin (słusznie się przy tym wk….jąc, że za marne pieniądze), ma często – jak większość z nas - rodzinę, a na głowie również np. zakupy czy odebranie dziecka z przedszkola. I okazuje się, że ma przy tym genialną pamięć, bo dokładnie pamięta, co na jakiejś sprawie sprzed pół roku strona powiedziała. Można zapytać np. studenta czy następnego dnia potrafi dosłownie powtórzyć wykład, którym – przynajmniej teoretycznie – jest przecież bardziej zainteresowany niż protokolant sprawą. Nie trzeba być psychologiem, by dostrzec, że albo jest to bzdura, albo w sądach za grosze zatrudniamy geniuszy. Jeśli to drugie, to może pomyśleć jak ich lepiej wykorzystać. Jeśli jednak to pierwsze, to może warto zapytać, czy takie „przesłuchanie protokolanta” nie powinno być zakwalifikowane jako, będące przestępstwem, nakłanianie do potwierdzania nieprawdy. Nie chodzi tu tylko o treść zeznań, ale o stwierdzenie protokolanta, że on cytowaną wypowiedź pamięta. Gdyby tak było, to można by zapytać kto to przestępstwo (nakłaniania do potwierdzenia nieprawdy) popełnił. Jak ktoś jest bardzo upierdliwy, to może też np. zażądać przebadania takiego protokolanta-geniusza i zażądać jego ukarania za fałszywe zeznania, bo protokolanta żaden immunitet nie chroni. I znów problemem nie jest zachowanie sądów, ale jego akceptacja przez społeczeństwo i środowisko prawnicze. To ostatnie ma szczególne znaczenie, bo grzebie wszelkie nadzieje na samooczyszczenie się tej „elity” społeczeństwa.
Można zapytać czy są to przykłady chamstwa. W mojej opinii tak, bo w każdym z tych przypadków Państwo traktuje obywatela jak idiotę (przykłady 1, 3, 4 i 5) oraz utrudnia mu życie (przykład 2 i 4). I jako Państwo robi to bezinteresownie. Nie można tego nazwać korupcją, bo opisani funkcjonariusze państwowi nie odnieśli w tych przypadkach żadnych osobistych korzyści. Ta bezinteresowność funkcjonariuszy państwowych najlepiej jest chyba widoczna w przypadkach 4 i 5 (zakładam, że w tym ostatnim sąd nie fałszował protokołu celowo) ale traktowanie obywatela jako bałwana jest również jego lekceważeniem.
„Uprzejmość” sądowa jest, oczywiście, szczególnie ważna, bo to ona właśnie jest warunkiem „właściwego” stosunku Państwa do obywatela. Urzędnik mający świadomość, że sąd po prostu szanuje obywatela kilka razy pomyśli zanim tegoż obywatela zlekceważy. Pomyśli, bo będzie się bał, że szanujący obywatela sąd nie zrozumie jego stosunku do tegoż obywatela i ukarze go za niewłaściwe tego obywatela potraktowanie. Podkreślam, nie za bezpośrednie łamanie prawa, ale za niewłaściwy sposób rozstrzygania wątpliwości prawnych. Wątpliwości, które były i zawsze w prawie będą, bo tworzenie prawa nie jest łatwe i rozmaite „dziury” zawsze się w nim znajdą. Szanujący obywatela sąd ukarze też urząd zasadzający się na obywatela takim formułowaniem prawa, które wymaga od obywatela ponoszenia zbędnych kosztów lub czynności czy też stawiania obywatela w ewidentnie nierównej sytuacji prawnej. Tu też „życiowy” przykład.
6. Będąca częścią Urzędu Miejskiego Straż Miejska odholowuje na parking samochód oznakowany wydawaną przez inny wydział tegoż urzędu naklejką zawierające wszystkie dane (m.in. nr karty uprawniającej do parkowania w miejscach dla inwalidów) niepełnosprawnego, który zaparkował samochód na „kopercie” dla niepełnosprawnych, ale nie zostawił w widocznym miejscu niebieskiej karty uprawniającej do postoju na „kopercie”. Rzecz miała miejsce w godzinach pracy urzędu wydającego rzeczoną naklejkę, ok. 300 metrów od jego siedziby. Zarządzający odholowanie funkcjonariusz mógł do owego urzędu zatelefonować i sprawdzić, że człowiek po prostu zapomniał kartę w widocznym miejscu położyć. Zamiast tego stwierdził, iż przepis stanowi, że do parkowania w tym miejscu upoważnia wyłącznie zawierająca dokładnie te same co naklejka informacje, niebieska „karta”.
7. Ta sama straż miejska odholowała temu samemu człowiekowi, który tym razem bez żadnej naklejki postawił samochód w miejscu dla niepełnosprawnych oznakowanym wyłącznie znakami pionowymi, bez poziomej, namalowanej na miejscu parkowania koperty. Dowcip polega na tym, że znak informujący o tym, iż jest to miejsce dla niepełnosprawnych ustawiono prostopadle do jezdni, obok drzewka, które go pewnie wkrótce przysłoni. Skręcający do parkowania w lewo kierowca musi się po wyjściu z samochodu specjalnie cofnąć, aby znak obejrzeć. W tym przypadku, mimo braku „koperty”, samochód odholowano, bo kierowca powinien był upewnić się gdzie samochód postawił. Co ciekawe, ok. 200 metrów dalej miejsca dla niepełnosprawnych oznakowane są i znakami pionowymi równoległymi do jezdni i „kopertą”, więc kierowcy się nie mylą. Typowa pułapka, którą urząd zastawił na obywatela (może na koszty utrzymania Straży Miejskiej?). Asymetria wymagań w stosunku do Państwa i obywatela jest tu ewidentna : Państwo może, ale nie musi informować obywatela w sposób nie budzący wątpliwości, ale obywatel już musi. Koszt odholowania to 380 PLN, a obywatel, o którym mowa jest emerytem. Wychodzi więc na to, że ?? ( Czytelnika proszę o wstawienie tu stosownego epitetu, bo moja znajomość słów obelżywych jest niedostateczna, by adekwatnie zachowane Straży opisać) Straży Miejskiej kosztowała go 760 PLN. Aby było wesoło funkcjonariusze poinformowali emeryta, że mandat mu się „nie należy”, bo miał prawo do parkowania w tych miejscach. Fajne, prawda? Oba „patenty” na odholowanie są bardzo skuteczne, choć niekoniecznie etyczne.
Przykładów chamstwa urzędniczego każdy z nas podać potrafiłby mnóstwo, gdyby tylko nie przyzwyczajano nas (głównie w PRL-u, ale nie tylko) do akceptowania tego, że urząd może, a obywatel musi. Uzupełnienie tej listy pozostawię więc Czytelnikowi.
Ciekawe przykłady chamstwa znaleźć można wśród – będących w Polsce opłacanymi przez Państwo – pracowników nauki i szkolnictwa wyższego. Jak na elitę elit przystało chamstwo to jest na ogół bardziej subtelne niż wśród przedstawicieli innych, mniej elitarnych profesji. I bardzo często jest ono mylone ze zwykłą pazernością czy walką o stołki co trudno uznać za działalność bezinteresowną. Generalnie chodzi o to, że klasa uczonych dba o to, by nikt nie mógł się dowiedzieć za co konkretnie bierze raczej grubą (warto zajrzeć do artykułu „Ile zarabia profesor?” w Forum Akademickim z grudnia 2009) forsę. Wartość normalnego pracownika ocenia się na ogół po jakości tego co produkuje. Piekarz jest więc dobry, gdy robi chleb bez zakalca, a budowlaniec gdy postawiony przezeń most się nie wali. Naukowcy produkować mają odkrycia i artykułować je w możliwy do przetwarzania sposób. Pytanie „Co Pan odkrył, Panie profesorze” uznane będzie jednak prawdopodobnie za nietakt, bo tak bezpośrednio się uczonych nie ocenia. Można wprawdzie zapytać „Co Pan opublikował”, ale odpowiedź niekoniecznie musi mieć związek z pierwszym pytaniem, bo może się okazać, że wymienione w długiej liście publikacje są „przyczynkowe” i nie zawierają opisu żadnego odkrycia. Zdobywanie stopni i tytułów bez wytworzenia jakiegokolwiek produktu naukowego (odkrycia) może i jest np. oszustwem, ale chamstwem już nie, bo nie ma waloru bezinteresowności. Chcę więc jasno powiedzieć, że tak ostatnio popularne wynalazki uczonych jak:
· Ukrywanie rzeczywistych dokonań naukowych pod tzw. wykazem publikacji. Niektórzy uczeni nawet nie mają się za co schować i powiadają, że są uczonymi nie na podstawie jakichś tam „wyników”, ale łaski stosownej grupy innych uczonych (np. Rady Wydziału), która ich za uczonych uznała. Podobnie bywało w średniowieczu, gdzie można było zostać kimś ważnym z łaski np., króla. W przypadku naukowców może się jednak zdarzyć, że łaskodawcy nie są dużo lepsi od łaskobiorcy.
· Kradzież dorobku kolegów po fachu czyli tzw. plagiaty.
· Minima kadrowe. Jest to przepis warunkujący istnienie tzw. kierunku studiów zatrudnieniem przez uczelnię określonej liczby tzw. pracowników samodzielnych. Płaci się więc często nierobom, którzy wykorzystują swe stopnie i tytuły do pobierania ca 8 – 10 tys/mies za ok. 4 – 6 godzin pracy tygodniowo. Opowieści o rzekomej pracy naukowej całej ogromnej rzeszy wykładowców można skonfrontować z ilością polskich Nobli, a gadanie o pracy organizacyjnej uczonych ze stanem naszych uczelni, koordynacją nauczanych przedmiotów czy innymi „duperelami”. Ubaw gwarantowany.
· Praca na wielu etatach. Rekordzista pracował podobno na kilkunastu, ja znam takich co mieli po kilka.
· Nauczanie przedmiotów, o których ma się pojęcie raczej mętne lub nie ma się kwalifikacji formalnych do ich nauczania. Mimo podobieństwa do chamstwa polityka wciskającego ludziom brednie nie jest to chamstwo, bo za godzinę wykładu uczony bierze od 100 do 1000 PLN, więc bezinteresownie bzdur nie gada.
· Spanie wykładowcy na zajęciach ze studentami.
· Fałszowanie dyplomów.
· Przepracowywanie jednego dnia więcej niż 24 godzin dydaktycznych.
· Bredzenie o „bezpłatnej” edukacji, gdzie Państwo płaci wykładowcom, którzy mogą zupełnie nie odpowiadać zainteresowanym, tj. studentom. Za to płacimy wszyscy. Bezpłatnej edukacji nie ma, ale zamiast uczelniom można dać forsę (np. poprzez stosownie skonstruowany bon edukacyjny) studentowi, który wybierze komu i ile zachce zapłacić. A ewentualnie zaoszczędzone pieniążki z bonu wyda np. na piwo.
- są to typowe przykłady pomawiania uczonych o chamstwo. I te i wiele innych, powszechnie uważanych za nietypowe, zachowań elity narodu chamstwem nie są, bo nie są bezinteresowne, a korzyści z nich nie są w stosunku do strat studenta małe. Najczęstszym w tym środowisku typem chamstwa są rozmaite formy zarozumialstwa, przecenianie swojej wartości, „parcie na szkło” i tytuły i – co też się zdarza – nadwrażliwość na najmniejsze nawet przejawy krytyki czy pytania o bardziej lub mniej naukową przeszłość. Tę ostatnią cechę łatwo jednak pomylić z obawą o to, że ujawnienie rzeczywistej wartości uczonego może narazić go na utratę części lub wszystkich (np. w przypadku plagiatu) dochodów. Nie wiadomo więc, czy taki „wrażliwiec” to matołowaty chamciuch czy ostrożny cwaniak. A może też być i tak, że jest to człowiek uczciwy, który po prostu zna swoją wartość. Tu trzeba mieć naprawdę sporą wiedzę o człowieku, by orzec czy jest on naukowym chamem czy nie. Dlatego też chamstwo naukowe ma charakter bardziej statystyczny niż indywidualny. Trudno jest orzec czy profesor X jest czy nie jest chamem, ale można stwierdzić, że klasa ludzi wciskających nam kit pt. wyższość realnego socjalizmu nad kapitalizmem, która do dziś za ten kit nie przeprosiła chamowata jednak jest. Nie oznacza to, że wiemy kto jest konkretnie „winny”, ale faktem pozostaje to, że robiono nas w bolo i nie przeproszono. A ponieważ wspomniana klasa niczego by na tych przeprosinach nie straciła, więc jest to zaniechanie bezinteresowne, czyli chamstwo. Zainteresowanych opisami naukowych chamów-indywidualistów odsyłam do poświęconych kondycji nauki i szkolnictwa wyższego portali, gdzie znajdą sporo zabawnych często przykładów. Zarówno w przypadku naukowego chamstwa indywidualnego jak i statystycznego akceptacja społeczna jest znacznie większa niż w jakimkolwiek innym przypadku. Być może jest to konsekwencją przerośniętego nad miarę wyobrażenia przeciętnego Polaka o wkładzie naukowców w życie gospodarcze i (a może przede wszystkim) kulturalne naszej Ojczyzny.
Jest jeszcze sporo chamstwa stricte politycznego, którego nawet nie zauważamy. Oburza nas (i słusznie!) drogi zegarek na ręce polityka czy rozbieżności między tym, co mówi oficjalnie a słowami przy wódeczce, ale akceptujemy chamstwo polegające na tym, że polityk zagadnięty pytaniem rozpoczynającym się słowem „czy” zamiast odpowiedzi „tak”, „nie”, „nie wiem”, „nie mogę powiedzieć” lub czymś podobnym raczy nas kilkuminutową mową niezwiązaną z zadanym pytaniem. Mowa taka ma zwykle schemat „oni są be, a my cacy” lub „oni to spieprzyli, a my naprawimy”, zapytany polityk odpowiada na mnóstwo pytań, których nikt mu nie postawił a pytający (i np. telewidzowie) wie tyle samo co przed zadaniem pytania. W tym przypadku chamstwem nie jest samo unikanie odpowiedzi, które może być wymuszone sytuacją (nie wzbudzać paniki, zachować tajemnicę służbową itp.), ale traktowanie nas jak idiotów a pytania jako okazji do wciskania nam kitu. Mówienie o tym rodzaju chamstwa budzi największe emocje, bo nasza „plemienna” mentalność w takie subtelności bawić się nie lubi. Jak mówi tak „nasz” polityk, to dobrze (przyłożył tym wrednym „onym”). Kiedy tak samo gada polityk „ich”, to jest źle (bo jak mu ludzie uwierzą, to „oni” mogą coś zyskać). Kali ze swymi krowami był o tyle lepszy, że jasno mówił, iż „zły uczynek jest jak Kalemu ukraść krowa”, a dobry, gdy złodziejem jest Kali. Jeśli ta analogia wydaje się być nietrafiona, to warto może przywołać zachowanie kibica akceptującego ewidentny faul „swego” zawodnika i żądającego rzutu wolnego za bardzo wątpliwe przewinienie zawodnika drużyny przeciwnika. To jest w zasadzie standard. Akceptowanie tego rodzaju chamstwa polityków mamy więc w większości przypadków przyrodzoną i w jakimś sensie nieusuwalną. Również akceptację chamstwa „państwowego”.
Kto nie był nigdy chamem niech rzuci kamieniem. Ja nie rzucę. Nie wiem, czy ktokolwiek chamem rzeczywiście jest, tzn. czy w całym swoim życiu nie przegapił żadnej okazji by się po chamsku zachować. Na to trzeba mieć naprawdę wyjątkowy charakter. Myślę, że większość z nas jednak aniołkami też nie jest i trochę tego chamstwa za paznokciami ma. Nie oznacza to, że jesteśmy źli, mamy wredny charakter czy sadystyczne upodobania. Jesteśmy po prostu ludźmi. No i trzeba to jasno powiedzieć : Konstytucję tworzyć trzeba dla nas, takich, jakimi jesteśmy. Z naszą „plemienną” mentalnością, powierzchownym często „ucywilizowaniem”, związanym z tym brakiem ochoty do brania odpowiedzialności za nasze czyny i wspomnianą wyżej akceptacją chamstwa „upaństwowionego”. Nie są to jedyne cechy generujące zarówno nasz brak szacunku dla własnego Państwa, jak i – paradoksalnie(?) - przesadny dla jego autorytetu szacunek. Autorytet Państwa u tej samej osoby może być tak niski, że niepłacenie podatku jest akceptowane, ale równocześnie tak wysoki, że za Państwo i życie oddać wypada. Ta ostatnia postawa jest coraz rzadsza, ale nie wynika to, niestety, z refleksji nad rolą Państwa, ale wielu innych przyczyn, które generuje państwowa elita domagając się dla siebie większego uznania niż wynika to z jej realnych zasług. I te ambicje państwowych elit trzeba w Konstytucji jakoś przykroić do ich (tych elit) rzeczywistych dokonań dla dobra Państwa. Uwzględniając przytem fakt, że elity mentalnie tak bardzo od reszty społeczeństwa nie odbiegają i dawanie im specjalnej ochrony (np. immunitetu czy prawa do „olewania” obywatela) powinno być szczególnie dobrze uzasadniane.
Po co to wszystko piszę ? Bo sam kiedyś Państwo za autorytet uznawałem. Wierzyłem też że jego funkcjonariusze, nawet ci najbardziej skorumpowani, są na tyle rozsądni (przyzwoici ?) by szwindle robić w sposób wyrafinowany, gwarantujący chociaż pozory legalności. Nie chroni to oczywiście obywatela przed draństwami urzędników, ale trochę im (urzędnikom) utrudnia dręczenie Bogu ducha winnych ludzi. Wierzyłem wówczas że społeczeństwo jest w jakimś sensie zdrowe (dziś powiedzielibyśmy „obywatelskie”) i co bardziej chamskie lub prymitywne przekręty przynajmniej zauważy. Nic z tych rzeczy. Ludzie „kupią” wszystko, a swoje opinie o Państwie i jego funkcjonariuszach kształtują na podstawie stereotypów pt. „co autorytetowi robić wypada”. I takie jest nasze „społeczne poczucie sprawiedliwości”. Zmienić się tego szybko nie da, ale warto to często powtarzać, by nasze samouwielbienie nie przesłaniało nam szarej rzeczywistości. Mnie zdejmowanie tej zasłony trochę zabolało, ale generalnie lepiej czuję się w świecie rzeczywistym niż w krainie iluzji. Realnym problemem niewielkiej liczby ludzi piszących Konstytucję jest fakt, że będą oni działać dla dobra ogromnej większości tych , którzy chcą by to inni, za nich, ale dla ich dobra, tak układali prawo by było ono jak inauguracyjne przemówienie marszałka Morawieckiego piękne, jak sędzia Lynch sprawiedliwe i jak formalny dowód logiczny sensowne. Większość oczekuje też, że opisane w powyższych przykładach jej (tej większości) poglądy na autorytet Państwa i etos jego funkcjonariuszy zostaną przez twórców Konstytucji zachowane. I że stanie się cud rozdzielenia mieszanych przez dekady pojęć dobra i zła, a nowa Konstytucja urzeczywistni ich wyobrażenia o naprawie Rzeczypospolitej. I wszystko, oczywiście, bezboleśnie, bez utraty złudzeń. A to nie jest możliwe. I ktoś z piszących nową Konstytucję powinien to jasno społeczeństwu powiedzieć. Wielokrotnie i w telewizji, bo inaczej nie dotrze.
I jeszcze ciekawostka. Od wielu lat biorę udział w dyskusji o szansach poprawy szkolnictwa wyższego w Polsce. Większość dyskutantów to inżynierowie lub ludzie jakoś dotknięci matematyką (nb. jeden z członków zespołu ds. nowej Konstytucji, Kornel Morawiecki to fizyk-teoretyk). Ludzie „kompetentni”, spece od nauczania tj. pedagodzy, psychologowie, dydaktycy itp. raczej nie dyskutują. Nie wyglądają na zainteresowanych tematyką dotykającą ich dziedzin. Trochę podobną sytuację obserwuję na portalach śledzących dokonania naszego wymiaru sprawiedliwości, gdzie głosy sędziów czy prokuratorów są równie częste jak UFO nad Warszawą. Ani szkolnictwo wyższe ani sądy nie cieszą się dobrą opinią. Czy to podobieństwo jest przypadkowe?