Niestety okazuje się znowu miałem rację, a bardzo tego nie lubię: jak przypuszczałem rodzimi ''biedarealiści'' postanowili do reszty pohańbić pamięć o ludobójstwie Polaków na Wołyniu. Naśladując w tym samobójczo Żydów, tak by wszyscy poza nimi już rzygali Wołyniem niczym ''religią Holocaustu''. Nie trzeba proroka ni wróża, by przewidzieć jak to się skończy - kolejną wersją ohydnej ''cenzopapy'', jako odreagowaniem ''skremówkowania'' polskiego papieża przez ''fajnokatolików''. Na groteskę zakrawa, iż najgłośniej gardłują o ''realizmie politycznym'' rozhisteryzowane cioty pokroju Warzechy, trawione resentymentem i emocjami, wiecznym przeżuwaniem tragedii przeszłości - i kto tu niby jest ''romantykiem''?! Tak drogie owym zjebom Niemcy i Rosja jakoś mogły ze sobą współpracować, mimo ogromnej liczby ofiar wzajemnych zmagań wojennych, podobnie jak to ma miejsce do dziś na drugim końcu Eurazji w przypadku sojuszu Japonii z USA. Mimo iż japońscy politycy regularnie pielgrzymują do świątyni Yasukuni, by czcić tam pamięć po swych poległych bohaterach narodowych, w tym również zbrodniarzach wojennych odpowiedzialnych min. za śmierć licznych amerykańskich żołnierzy. Jeśli ktoś sądzi, że to okaz łaski ze strony Jankesów wobec pokonanego przez nich wroga, niechże obaczy post-komuszy Wietnam, który dał niby Stanom Zjednoczonym łupnia, ale zagrożony przez rosnącą pozycję Pekinu wykonał w ostatnich latach wiele życzliwych gestów pod adresem Waszyngtonu. Doprawdy, nie musimy się przyjaźnić z Ukraińcami, równie dobrze możemy być jak niekomunistyczna Korea i Japonia, które toczą zażarte spory o zaszłości dziejowe co i aktualia, lecz mimo to współpracują ze sobą na równi zagrożone bliskim sąsiedztwem psa łańcuchowego chińskiego imperializmu, jaki stanowi Korea Kimów. Porzućmy zabawy w ''drużbę narodów'', podobnie jak za Sowietów maskujące zaciekłą rywalizację, liczy się twardy realizm wzajemnych interesów narodowych, oparty na jednej podstawowej zasadzie: Rosja musi dostać wpierdol. Ów zaś może jej spuścić tylko, a przynajmniej w pierwszej kolejności, Ukraina - nie znaczy to, że mamy jej wszystko wybaczać, o co to to nie! Wystarczy jedynie, gdy uznając wzajemne nieprzekraczalne często różnice co do zaszłości historycznych, kulturowych, politycznych etc. skupimy się na tym, co nas obecnie łączy a tym jest łomot dany Moskalom, bowiem innego języka ''dialogu'' oni nie pojmują. Wszystkie zaś owe pseudorealistyczne, a w istocie romantyczne pizdusie reprezentują tak mi obmierzłą ''syfilizację judeołacińską''. Zachowują się, jakby chcieli wygrać honorowo z psychopatyczną kanalią, gotową do najgorszego łajdactwa byle odnieść zwycięstwo. Rosja wielokrotnie udowodniła, nie tylko podczas obecnej wojny na Ukrainie, że nie ma żadnych oporów przed posługiwaniem się w tym celu wszelką szumowiną ludzką, obojętnie komuszą czy naziolską, islamistami a w końcu zwykłymi bandytami czerpiącymi dumę i satysfakcję z popełniania niewyobrażalnych często bestialstw. W konfrontacji z takowym wrogiem na dalszy plan schodzą więc dzielące nasze narody kwestie, typu stosunek do Bandery czy UPA, co nie oznacza porzucania ich [ wyraźnie to zaznaczam ], rzecz jedynie w priorytetach. Opieranie wzajemnych relacji na sympatiach i emocjach, również tych negatywnych, stanowi oznakę zatrważającego infantylizmu cechującego zwykle ''biedarealistów'', wszczynających histeryczne gównoburze, jak niedawna z wypowiedzią ukraińskiego ambasadora. Skądinąd rzecznik polskiego MSZ też się nie popisał w tej akurat sprawie, usprawiedliwić go można jedynie zakładając, iż był to sygnał ostrzegawczy pod adresem Kijowa przed zbytnim zacieśnianiem relacji z Berlinem. Na szczęście czasy, kiedy Niemcy mogli instalować na Ukrainie marionetkowe, posłuszne im ''hetmanaty'' minęły bezpowrotnie, teraz bowiem muszą konkurować nad Dnieprem nie tylko z Anglosasami, ale i współpracującą z nimi [ przynajmniej Brytyjczykami ] Turcją oraz innymi muzułmańskimi potęgami znad Zatoki Perskiej, zagrożonymi zbrojnym sojuszem Iranu i Rosji. Oczywistym było od samego początku moskiewskiej inwazji na Kijów, że Polska nie zastąpi Ukrainie innych państw dawnego Zachodu w udzielaniu pomocy zbrojnej czy humanitarnej. Odegraliśmy niezwykle ważną, ale głównie rolę pośrednika, choć dołożyliśmy też sporo od siebie a w stosunku do naszego potencjału nawet bardzo dużo. Bynajmniej z dobroci serca, tudzież frajerstwa życiowego, lecz we własnym dobrze pojętym interesie narodowym, czego tu nie pojmować do cholery? Przez 40 lat komuny i prawie trzy dekady neoliberalnej ''transformacji'' wciąż nie posiadamy jednak wystarczającego potencjału kapitałowego i przemysłowego, aby równać się z zachodnioeuropejskimi państwami, obojętnie Niemcy to, Francja czy też Wlk. Brytania, o USA nie wspominając. Tylko więc naiwny idiota mógł liczyć, że będziemy partycypować w tym samym stopniu co tamte kraje w odbudowie Ukrainy ze zniszczeń wojennych, nie na tym bowiem polegał nasz interes. Zyskiem Polski było odparcie bezpośredniego zagrożenia rosyjskiego u naszych granic, a pośrednio i ze strony Niemiec, stąd okazalibyśmy się skończonymi frajerami nie wykorzystując szansy ku temu, jaką nadarzył nam zaciekły opór Ukraińców przed inwazją Moskali. Nawet jeśli Kijów powróci do sojuszu z Berlinem, jak to miało miejsce za prezydentury Poroszenki, Ukraina nigdy nie zastąpi Niemcom Rosji z racji różnicy potencjałów obu krajów, więc nawet w takowym tandemie stanowi mniejsze dla nas zagrożenie. Polecam wywiad z Niemcem urodzonym w Kazachstanie, walczącym teraz po stronie Ukraińców, gdzie ów przyznaje, iż jest wśród swych rodaków wyjątkiem. Bowiem wedle jego słów tacy jak on Niemcy z b. ZSRR stanowią gremialnie znaczące prorosyjskie lobby, sami zwąc się ''Rusakami'' tj. w domyśle ruskimi prusakami. Nie znaczy to, iż mamy w Polsce lekceważyć proniemieckie stronnictwo na Ukrainie, reprezentowane głównie przez obóz polityczny Poroszenki i Kliczki, żadną miarą jednak nie sposób porównać tego do bliskich relacji łączących Schrödera z Putinem. W tym zaś leży sedno sprawy, gdyż w podnoszonym przez ''niedorealistów'' kwiku ginie to, co śmiem twierdzić najistotniejsze w rzeczonej sprawie, a więc:
1. Po rozpadzie ZSRR wielu dotychczasowych komunistów na Ukrainie przedzierzgnęło się płynnie w nacjonalistów. Poczęli więc obnosić się z wyszywanymi koszulami, jak jeszcze całkiem niedawno czerwonymi krawatami, wychwalać Banderę jakiego dopiero co odsądzali od czci, zaś OUN i UPA obwołując bohaterami ''walki narodowowyzwoleńczej'', tyle że już nie z uciskiem klasowym, lecz etnicznym Ukraińców ze strony tak Polaków co i Moskali. Dobrze byłoby więc, gdyby ktoś wreszcie w polskiej przestrzeni publicznej podjął głośno temat ukraińskiego ''moczaryzmu'', ichnich odpowiedników ''narodowej komuny'' a la ZP ,,Grunwald''. Oczywiście można argumentować, że w międzyczasie dorosło kolejne już pokolenie ukraińskich nacjonalistów, jacy z owymi ''leśnymi dziadkami'' nie mają już nic wspólnego, tyle że ktoś tym gówniarzom musiał nakłaść głupot o Banderze i Szuchewyczu do łba, a nie zrobiły tego bynajmniej ,,influenserki'' z Tik Tłoka. Jednym z takowych jest ''resortowy banderowiec'' Dmytro Korczyński, który z całkiem niedawnej okazji dnia ''pabiedy'' otwarcie klarował Ukraińcom, że powinni stawiać pomniki swym rodakom walczącym w szeregach SS-Galizien. Dodałem ''resortowy'', gdyż o tym osobniku jeszcze za jego służby w Armii Czerwonej późnego ZSRR krążyły słuchy, iż zadzierzgnął kontakty z sowieckimi służbami. Bowiem mimo iż prowokował konflikty etniczne i rasowe wśród czerwonoarmistów, biorąc też sam udział w owych bójkach, nigdy nie poniósł srogich konsekwencji, jakie zwykle za takowe czyny groziły. Następnie po rozpadzie już ''sojuza'' wyrobił sobie w Kijowie markę ulicznego zadymiarza, by przejść od miejskich rozrób do bojów zbrojnych serio. W tym celu powołał istniejące w różnych formach do dziś militarne ''bractwo'', które swój chrzest bojowy przeszło podczas walk w Naddniestrzu, takoż samo co Girkin i po jednej z nim stronie... Następnie ukraińscy bojcy Korczyńskiego wsparli Gruzinów w ich konflikcie zbrojnym z Abchazami, w szeregach których z kolei walczyli liczni Rosjanie i Czeczeńcy, w tym min. Szamil Basajew. Kiedy jednak kaukascy górale poczęli wojować z Moskalami o niepodległość ojczyzny, Dmytro wraz z towarzyszami stanęli u ich boku. Korczyński miał wówczas zaprzyjaźnić się z Basajewem, a w każdym razie do dziś ów bojownik, czy też terrorysta jak kto woli, bardzo mu imponuje. Ukrainiec sam ponoć nie brał udziału w zbrodniach popełnianych na rosyjskich jeńcach wojennych, wspominał jednak jak był świadkiem ucinania im głów przez Czeczenów. Wszakże należy przy tym pamiętać, że Rosjanie również dokonywali podobnych mordów i gorszych bywało na miejscowych, postępując bestialsko nie tylko z wrogimi bojownikami, co nade wszystko cywilną ludnością. W każdym razie wybuchł później na tym tle skandal w Rosji, gdy wyszło na jaw, iż Korczyński wziął udział w plenerowym obozie bojówki putinowskich ''naszystów'', na zaproszenie samego Władisława Surkowa. Ów pół-Czeczen po ojcu i podobnie co rodziciel funkcjonariusz GRU, pełnił wówczas najważniejsze stanowiska w prezydenckiej administracji FR, nic dziwnego stąd, że z takową ''kryszą'' imć Dmytro nie obawiał się aresztowania we wrogim przecież kraju. Surkow nadzorował później w latach 2013-2020 rebelię w Donbasie z ramienia Kremla, ''chaotyzując'' sąsiednie państwo w myśl głoszonej przez się otwarcie terrorystycznej strategii. Zanim do tego doszło, Korczyński zaangażował się w polityczny sojusz z Duginem, uczestnicząc w nim wespół z Arestowyczem, pełniącym wtedy funkcję jego zastępcy w zbrojnym ''bractwie''. Dmytro też pospołu ze słynnym dziś Ołeksijem nagłośnili scenariusz zajęcia Krymu przez Rosję na dobre parę lat przed jego realizacją. Kto chce więc może widzieć w nich rosyjską agenturę, jak dla mnie jednak stanowią prędzej ukraińską, lecz równie co tamta poradziecką. Bowiem przypomnę com pisał od początku moskiewskiej inwazji na Kijów: za wschodnią granicą RP toczą teraz śmiertelny bój dwie post-sowieckie mafie polityczne, zaś w dobrze pojętym interesie Polski jest, by wspierać mniej dla nas groźną, bo słabszą. Tak czy owak, w każdym niemal kraju i państwie istnieją różni ''ekstremiści'' czy też ''niespokojne duchy'', jeśli kto woli bardziej poetyckie sformułowania, nad którymi to pieczę winny sprawować odpowiednie służby danego państwa. Ewidentnie zaś pełnią takową, każdy na powierzonym sobie odcinku, zarówno Dmytro Korczyński, co i Ołeksiej Arestowycz, zapewne z ramienia ukraińskiej ''razwiedki'' wojskowej [ nie usprawiedliwiam, a tylko objaśniam ]. Acz wypada niestety zgodzić się z Korczyńskim, gdy dziś przypomina istotną rolę USA we wsparciu militarnego potencjału Rosji np. rakiety spadające na ukraińskie miasta i obiekty wojskowe nie mogłyby obyć się bez komponentów dostarczanych nie tylko przez zachodnioeuropejskie, ale również i amerykańskie firmy. Bowiem nie wszystkim za oceanem odpowiada zwycięstwo Ukrainy w starciu z Moskowią, dla wielu tam znaczących sił politycznych i gospodarczych to jedynie ''wojna Bidena''. Mowa bynajmniej tylko o trumpistach, w jułesej nie brak i lewackich miłośników ''homofobicznego'' reżimu Putina, zaś akurat w kwestii LGBT+ Korczyński żywi zdrowe podejście, przez co został już wciągnięty na ''czarną listę'' ambasady USA w Kijowie. Wprawdzie sceptycznie można odnosić się do głoszonej przezeń misji Ukrainy jako zbiorowego katechona ''cywilizacji białego człowieka'', niemniej pozostaje faktem, iż zbrojny opór Ukraińców rzeczywiście kładzie kres lewicowo-liberalnemu konsensusowi panującemu w pozimnowojennej Europie. Szczególne ohydnemu relatywizmowi postmodernizmu z jego nihilistyczną post-prawdą, nie traktowaniem serio własnych wyborów życiowych za które teraz niedaleko od granic Polski ludzie płacą życiem, antycypując zapewne to co być może czeka wkrótce i resztę świata Zachodu.
2. Groźniejszym dziś dla Polski ze strony Ukrainy niż jej neobanderyzm, jest dziedzictwo krwawej anarchii tegoż kraju uosabiane przez Nestora Machno. Nie kryję stąd, że do szewskiej pasji doprowadzają mnie takowi ukraińscy intelektualiści, jak Serhij Daciuk, który pieprzy farmazony o jakoby nieuniknionym zaniku państw narodowych i to akurat, gdy jego kraj toczy zażarty bój o zachowanie własnego przed obcą agresją! Facet zresztą sam sobie przeczy przyznając, iż żadne oddolne ''pospolite ruszenie'' obywateli nie da radę zmóc armii wroga, mogą tego dokonać tylko jednostki regularnego wojska samej Ukrainy, nie inaczej. Tak więc bez państwa narodowego i jego fundamentu w postaci armii ani rusz w XXI wieku, Ukraińcy zaś zyskali wreszcie ową podstawę własnej podmiotowości, dopiero jednak blisko trzy dekady ponad po formalnym jedynie przyznaniu im niepodległości! Niemniej do zbudowania państwowości odpowiadającej aktualnym wyzwaniom wciąż u nich daleko, stąd śmieszą mnie projekty unii państwowej między Polską i Ukrainą, gdy ta ostatnia dopiero staje się samodzielnym państwem na naszych oczach - i bardzo dobrze! Sami Ukraińcy świadomi są swych braków w tej materii, ot choćby na dniach wstrząsnęła nimi afera wywołana przez przedstawiciela ichniej ,,nadzwyczajnej kasty'', która poczyna sobie jeszcze śmielej niestety niż nasza. Otóż ukraiński sędzia Ołeksij Tandyr zabił jadąc po pijaku drogowego strażnika, gwardzistę narodowego jakiego ojciec i brat bronią właśnie ojczyzny na froncie. Przy okazji wyszło na jaw, że prawnik ów uniewinnił swego kumpla z sądu, który także najebany wywołał wypadek samochodowy, nabawiając jego ofiarę o trwałe kalectwo. Oksana Korczyńska, żona Dmytra zarządzająca pomocą medyczną dla ukraińskich bojowników, bez ogródek potępiała w jednym z wywiadów złodziejstwo, jakim trudnią się bywa nawet tuż za linią frontu miejscowi postradzieccy czynownicy, którym wsio rawno komu służą, byle mogli przy tym po staremu napełnić kieszenie. Jeśli więc owa swołocz ma grabić międzynarodową pomoc, trudno wedle jej słów potępiać dostarczające ją organizacje, iż coraz mniej skłonne są do udzielania takowej Ukrainie. W wielu rejonach kraju jak twierdzi nadal dobrze mają się rosyjscy kolaboranci np. w Zaporożu wciąż patriarchą lokalnej mafii urzędniczo-biznesowej jest władyka moskiewskiej cerkwi, biskup Łuka. Niemniej paradoksalnie to właśnie stamtąd, oraz innych wschodnioukraińskich miast typu Dniepro, pochodzą najbardziej zaciekli i wytrwali bojownicy z rosyjską agresją, o czym przekonać mogła się sama Korczyńska świadcząc pomoc rannym na zadnieprzańskim froncie. W każdym razie temat postradzieckiego rozpierdolu państwowego Ukrainy godny jest osobnego omówienia, stąd jeno go sygnalizuję, czekając na rozwinięcie do czasu zawarcia rozejmu między Kijowem a Moskwą, gdyż na trwały pokój raczej nie ma póki co liczyć.
3. wreszcie, skoro już wypominamy ukraińskim nacjonalistom współpracę z nazistowskimi Niemcami, skądinąd słusznie, warto jednak wpierw skonfrontować się z kolaboracją Polaków z komunistami pod okupacją sowiecką. Również temat rzeka, dlatego także jedynie napomykam o nim, dość rzec, iż jak wynika z ustaleń polskiego historyka Bartłomieja Szyprowskiego, co najmniej od wiosny 1940 roku NKWD praktycznie kontrolowała AK na swoim terenie. Nie twierdzę tym samym bynajmniej, iż taki nasz autentyczny bohater jak Łupaszko był rzekomo sowieckim agentem, ale już dajmy na to wojskowy Emil Macieliński owszem tak. Po szczegóły odsyłam do opracowań autorstwa Szyprowskiego dostępnych w sieci, tudzież jego wydanych drukiem książek. Nie usprawiedliwia to wszakże banderowców, którzy ową kolaborację z Sowietami co poniektórych Polaków na wschodzie wykorzystali jako pretekst do ludobójczej czystki etnicznej na własnym terenie. Tak opisuje rzecz ukraiński historyk Ihor Ijluszyn w obszernym wywiadzie, skąd zacytuję na koniec wymowny fragment:
''Czy można mówić o wpływie Związku Radzieckiego – a mianowicie oddziałów dywersyjnych NKWD – na wydarzenia na zachodnim Wołyniu i w Galicji Wschodniej?